A więc zajechał. Jego ultralekki dwukołowy rumak lśnił nie gorzej
niż mięśnie nieśmiało zarysowujące się pod skórą - bądź co bądź -
chudych ramion. Dostrzegłam go wpierw między regałami. Szedł tak, jak
może iść człowiek, dla którego godziny spędzone w kasie buzującej
blaskiem jarzeniówek Stokrotki są już tylko wstydliwym wspomnieniem,
żałosną przeszłością, od której należy się odciąć.
Po kilku minutach znów na niego wpadłam. Stał przed wejściem otoczony wianuszkiem
dawnych koleżanek z pracy, pań w typie dojrzałym, dobrze odżywionych,
żadnych tam cherlawych podlotków; stał niczym chłop między parobkami;
stał wreszcie, epatując znamionami odwagi i nieszablonowego podejścia do
życia, któremu wyraz dał w rozległych tatuażach oraz innych
ingerencjach w powłokę. I kiedy tak pyszny rozdawał uśmiechy na prawo i
lewo, jedna z wianuszka, z mieszaniną pogardy i matczynej troski,
zagaiła:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz