Po raz pierwszy spotkałam go na rogu Nowotarskiej i
Krupówek. Rozbieganym spojrzeniem próbował ogarnąć otoczenie pełne nieznanych bodźców.
Widziałam, jak omiata wzrokiem pstrokatą budkę z lodami typu świderek, tuż obok
kolekcji poduszek w kształcie stolca, wyeksponowanych z wielką starannością, i
z każdą sekundą grymas wykrzywia mu twarz coraz bardziej i bardziej, aż w końcu
ten teatr mimiczny zaczyna ustępować zwyczajnej ludzkiej bezradności. Chwiejnym
krokiem odszedł w stronę przejścia podziemnego. Czubek staromodnego kapelusza wkrótce
zniknął z pola widzenia i cała sytuacja wydawała się jedynie majakiem
zmęczonego wędrowca. „To nie może być prawda” – pomyślałam, po czym dla upewnienia
się, że pozostaję przy zdrowych zmysłach, wymierzyłam sobie siarczysty
policzek. Pomogło.
Nazajutrz w porze gastronomicznego szczytu wygrzebywałam już
ostatnie nitki makaronu z zupy pomidorowej za 5,50 miska, gdy zza pleców
usłyszałam niski głos męski, z bliska, a jednak jakby z oddali:
- Czy można się dosiąść?
Podniosłam głowę znad obiadu i osłupiała przytaknęłam, jednak
zanim zdążyło do mnie dotrzeć, kto nade mną stoi, już na stole wylądowały: naleśniki
z serem, eskalopki, pół porcji ruskich („Wprost przepadam!”), flaczki i
schabowy z zestawem, do tego piwo butelkowe sztuk dwie.
- Pan to wszystko zje?!
- Droga panno, tam, skąd przybywam, nie karmią, więc, jak
się pewnie słusznie domyślasz, od lat nie miałem nic w ustach. Ach, właśnie –
dodał siorbiąc zawzięcie resztkę zupy – nie wiesz, gdzie by można się tu
zabawić wieczorem? Nie byłem w Zakopanem od dawna, chlapnąłbym coś mocniejszego
w miłych okolicznościach.
Tak, spędziłam wieczór z Witkacym. Było Martini z lodem („Siki!”),
wymiana doświadczeń z zażywania środków psychoaktywnych i ploteczki na temat
Bronka Malinowskiego. Poprosiłam Stacha o portret na pamiątkę naszego
spotkania, a że miał mocno w czubie, obiecał machnąć mnie w typie C. I już
wyciągał zza pazuchy kilka ogryzków pasteli…
Ale wtedy się obudziłam.
![]() |
Stanisław Ignacy Witkiewicz, Portret Neny Stachurskiej (1930) |
Delektuję się każdym słowem jak pojedynczym ziarenkiem ryżu z zupy pomidorowej serwowanej w legendarnym barze zakopanym w odmętach gdańskiego autobusowego Mordoru. I nie będę usprawiedliwiać kosmicznego poziomu na jaki wspięła się autorka, aluzjami, typu: poszła drogą Witkacego - w herę/kokę/hasz/LSD/cydr lubelski/Amol - to i nie dziwota, że taka perełka wyszła.
OdpowiedzUsuńJedni wysysają go z mlekiem matki, drudzy zostają wspaniałomyślnie obdarzeni nim przez Boga. Jest ich garstka, reszta świata w nieudolny sposób próbuje im dorównać, płodząc w bulach grafomańskie zarodki.
Dar to bezcenny, dar to rzadki, ale Agnieszka A. Domańska szczęśliwie go posiada (nie pytajcie skąd), a imię jego: T-A-L-E-N-T.
Zawsze wierna,
Pierwsz@ Czytelniczk@
Budujesz moje ego jak Bazylikę w Licheniu!
Usuń