niedziela, 19 czerwca 2016

Pomidorowa

Po raz pierwszy spotkałam go na rogu Nowotarskiej i Krupówek. Rozbieganym spojrzeniem próbował ogarnąć  otoczenie pełne nieznanych bodźców. Widziałam, jak omiata wzrokiem pstrokatą budkę z lodami typu świderek, tuż obok kolekcji poduszek w kształcie stolca, wyeksponowanych z wielką starannością, i z każdą sekundą grymas wykrzywia mu twarz coraz bardziej i bardziej, aż w końcu ten teatr mimiczny zaczyna ustępować zwyczajnej ludzkiej bezradności. Chwiejnym krokiem odszedł w stronę przejścia podziemnego. Czubek staromodnego kapelusza wkrótce zniknął z pola widzenia i cała sytuacja wydawała się jedynie majakiem zmęczonego wędrowca. „To nie może być prawda” – pomyślałam, po czym dla upewnienia się, że pozostaję przy zdrowych zmysłach, wymierzyłam sobie siarczysty policzek. Pomogło.
Nazajutrz w porze gastronomicznego szczytu wygrzebywałam już ostatnie nitki makaronu z zupy pomidorowej za 5,50 miska, gdy zza pleców usłyszałam niski głos męski, z bliska, a jednak jakby z oddali:
 
- Czy można się dosiąść?
Podniosłam głowę znad obiadu i osłupiała przytaknęłam, jednak zanim zdążyło do mnie dotrzeć, kto nade mną stoi, już na stole wylądowały: naleśniki z serem, eskalopki, pół porcji ruskich („Wprost przepadam!”), flaczki i schabowy z zestawem, do tego piwo butelkowe sztuk dwie.
 
- Pan to wszystko zje?!
- Droga panno, tam, skąd przybywam, nie karmią, więc, jak się pewnie słusznie domyślasz, od lat nie miałem nic w ustach. Ach, właśnie – dodał siorbiąc zawzięcie resztkę zupy – nie wiesz, gdzie by można się tu zabawić wieczorem? Nie byłem w Zakopanem od dawna, chlapnąłbym coś mocniejszego w miłych okolicznościach.
 
Tak, spędziłam wieczór z Witkacym. Było Martini z lodem („Siki!”), wymiana doświadczeń z zażywania środków psychoaktywnych i ploteczki na temat Bronka Malinowskiego. Poprosiłam Stacha o portret na pamiątkę naszego spotkania, a że miał mocno w czubie, obiecał machnąć mnie w typie C. I już wyciągał zza pazuchy kilka ogryzków pasteli…
 
Ale wtedy się obudziłam.
Stanisław Ignacy Witkiewicz, Portret Neny Stachurskiej (1930)
 

2 komentarze:

  1. Delektuję się każdym słowem jak pojedynczym ziarenkiem ryżu z zupy pomidorowej serwowanej w legendarnym barze zakopanym w odmętach gdańskiego autobusowego Mordoru. I nie będę usprawiedliwiać kosmicznego poziomu na jaki wspięła się autorka, aluzjami, typu: poszła drogą Witkacego - w herę/kokę/hasz/LSD/cydr lubelski/Amol - to i nie dziwota, że taka perełka wyszła.
    Jedni wysysają go z mlekiem matki, drudzy zostają wspaniałomyślnie obdarzeni nim przez Boga. Jest ich garstka, reszta świata w nieudolny sposób próbuje im dorównać, płodząc w bulach grafomańskie zarodki.
    Dar to bezcenny, dar to rzadki, ale Agnieszka A. Domańska szczęśliwie go posiada (nie pytajcie skąd), a imię jego: T-A-L-E-N-T.


    Zawsze wierna,

    Pierwsz@ Czytelniczk@

    OdpowiedzUsuń