Bożenka
ma kota, a kot ma Bożenkę. Codziennie rano widzę ich, jak baraszkują w
najlepsze na trawniku pod blokiem. Ona zaczepnie wymachuje mu przed pyszczkiem
gałązką, on biega jak oszalały, dając jej tę odrobinę życiowej uciechy. Układ
doskonały.
Bożenka
ma kota na punkcie swojego kota. Dacie wiarę, że nie dalej jak wczoraj, skulona
w krzakach przy śmietniku, karmiła go mlekiem z butelki? Skurczybyk chłeptał,
aż mu się uszy trzęsły.
Ale dzisiaj
coś pękło. Wychodzę z klatki – siedzi na ławce w żałosnej pozie. Gil jej wisi u
nosa.
-
Bożenko, co się stało? Niechże Bożenka powie! – pytam, próbując jednocześnie
wymacać w torbie coś na podobieństwo chusteczki ratunkowej.
-
Rzucił mnie, kanalia, zostawił dla innej! – wykrzykuje przez łzy i ze wzgardą
wskazuje głową na ławkę obok. A tam nie kto inny, jak rzeczony zdrajca,
rozparty niczym basza na kolanach Grażyny z klatki H, wyjada jej z ręki mięsne
przysmaki, które potem zapija marnej jakości wódeczką. Nie wytrzymałam.
- Nie
dla psa kiełbasa… to znaczy kota! Czy coś… – rzuciłam Bachusowi na odchodnym. I
zabrałam Bożenkę na przyjacielskiego kabanosa.
Caravaggio, Bachus (1596-1597) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz