Powiedzieć o Andrzeju, że jest
człowiekiem-niemożliwością, to jak porównać Michała Milowicza do Elvisa – nie
ta liga, umówmy się. Andrzej to zdecydowanie więcej.
Istota andrzejowatości wykracza
daleko poza ramy ciasno okalające szereg konotacji związanych z jego imieniem. Kto
w końcu, jak nie Andrzej, zapozuje do ślubnego zdjęcia z siatką z Biedronki w
dłoni? Kto przechytrzy cały świat i pomimo słusznego wieku wejdzie na salę
kinową z biletem ulgowym? Kogo spotkasz na Kolosach/dowolnym wernisażu/zjeździe Sybiraków/na Jarmarku/w tramwaju linii 6/na koncercie Nasty Niakrasavy/wigilii
dla ubogich? Odpowiedź nasuwa się sama.
Mamy jednak Wielkanoc. W
centralnym punkcie stołu pysznią się regularne plastry karkówki, po prawicy
parują wstydliwe buraki, gdzieś z boku skromnie przycupnęła marchewka.
Rozmawiamy z Andrzejem o trudach pracy z roszczeniowym klientem, tworzymy
ranking lokalnych firm ochroniarskich, dotykamy nawet zagadnień muzealnictwa. Wtem
gość postanawia podzielić się osobliwym świadectwem. Brzmi ono mniej
więcej tak:
M: Andrzej, byłeś wczoraj w
kościele?
A: Byłem. W trzech. A w Wielki
Czwartek poszedłem, żeby mi ksiądz umył nogi, ale się nie załapałem. Kiedyś
byłem zaraz po pracy, otarłem stopy o nogawki spodni i umył.
Andrzej.
mural na budynku przy ul. Puławskiej 143, Warszawa (2012) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz